..
Ósmy kontynent czyli rzecz o jaskiniach

13 | 12624
 
 
2012-10-31
Odsłon: 776
 

Canyoning. Wielkanocne „after party” na Mallorce

 Środa, 11 kwietnia 2012

Wyjazd-wylot-przylot-cafe Inca - Lluc

Przed świtem wyjechaliśmy z Wrocławia w kierunku Krakowa, w składzie : Wiechu Smigielski, Marcin Przybyszewski, Kuba Nietubyć i piszący te słowa Seba Kalisz. Słonko dogoniło nas gdzieś na A4, przed dziesiątą samolot oderwał koła od polskiej ziemi, w okolicach trzynastej wylądowaliśmy w Palma de Mallorca.

Po przebieżce przez większość stanowisk „rent a car”  wyszło że najfajniej (najtaniej, ale nie mam pewności) jest w Europcar’rze . Przy rejestracji wyszło, że mają Wieśka dane w systemie (po poprzednim wyjeździe) a więc stały klientJ, a po wpisaniu mojego nazwiska przy drugim aucie, ( dla przypomnienia Kalisz) w umowie najmu wyskoczyło „województwo łódzkie”. Ale niech mają, widocznie z perspektywy Balearów geografia polski wygląda inaczej…

 
Palma de Mallorca , w odróżnieniu od pobytu w marcu 2010, opuściliśmy dość szybko, czyli od razu.

Na pierwsze zaplanowane cafe solo i cafe con leche zatrzymaliśmy się w kameralnym barze w Ince. Ktoś z nas (dla podpowiedzi: znany italofil) zamówił cappuccino … Zgadnijcie kto?

Kolejny przystanek supermerkado. Dlaczego zawsze w Hiszpanii wychodzą jakieś jaja ze znalezieniem czynnego marketu? To pewnie przez te siesty, fiesty , rozleniwiające słonko itd.

Zakupy wg znanego, wypracowanego schematu, choć każdy wprowadzał autorskie modyfikacje. U mnie w koszu sery różne, bagietka, banany, salami, chorizo i Don Simon, dużo Don Simon Blanco..

Ostatecznie wylądowaliśmy w hotelu Santuario de LLuc . Odwiedziliśmy kościół, w restauracji (jednej z trzech które planowaliśmy odwiedzać po kolei) zamówiłem obiecywane sobie na głos od rana Calamares ala Romana, ale zabrakło więc zjedliśmy coś równie hiszpańskiego jak cappuccino…chyba pizze.

 

Po dniu pełnym trudu i znoju (przelatywaliśmy dokładnie nad naszymi ulubionymi Alpami Nadmorskimi – dolinę Var było widać z powietrza a na szczytach zalegał śnieg) zajęliśmy pokój i rozpoczęliśmy adoptowanie lokum do naszych standartów wywalając szpej i odpalając Don Simony. Przy okazji dowiedzieliśmy się że mają tu pomieszczenie do suszenia pianek ale… jest jeszcze zamknięte.

 
Czwartek, 12 kwietnia 2012
Lluc – Biniaraix-Soller-Esmolar

Wstaliśmy przed słońcem. Dzięki Pameli z Wieśkowego GPS-a omijając ciasne ulice Soller opłotkami dotarliśmy do wylotu doliny prowadzącej do Biniaraix, koło 8.00.

 Po porannej gadce szmatce, przepaku szpeju itd. wystartowaliśmy  o 8.30 do góry. O 10.00 wszyscy byliśmy w miejscu gdzie Janusza dwa lata wcześniej podjął helikopter. Pół godziny później weszliśmy do canyonu Biniaraix. Na podejściu było miło bo bez południowego skwaru ale w samym canyonie zdecydowanie za mało wody.

Próbowaliśmy sobie ćwiczone wcześniej techniki wg francuskich podręczników, uciekając od siermiężnej , dotychczas stosowanej techniki „na złodzieja” z węzłem ósemką i karabinkiem, w różnych konfiguracjach. Coś już jakby nam świtało ale zdecydowanie jeszcze nie było to TO! Częsty burdel na stanie przyprawiał mnie o frustrację i nawet byłem skłonny do opinii że stary „złodziej” jest lepszy… ale ja w ogóle opornie przyjmuję zmiany…J

13.15 było już po trudnościach, canyon fajny ale uważam że jak na pierwszym etapie podejścia , za przełomem , w rozszerzeniu doliny nie widać wodospadu w finalnej kaskadzie wąwozu Biniaraix, to lepiej zawrócić i zrobić tego dnia cos innego…

 

Pół  godziny później byliśmy przy canyoningowozach  i zjechaliśmy do portu Soller poszukać rybaka, marynarza, kogokolwiek kto przypłynął by łódką wieczorem odebrać nas z morza, pod wylot canyonu Na Mora. Jak wiemy od Wiesia, jest to najfajniejszy powrót po przejściu canyonu a na remointee pod prąd canyonem nie mieliśmy ani lin ani czasu. Szkoda bo Kuba i Marcin mieli niedosyt wody, skoków i innych atrakcji gwarantowanych w Na Morze a mnie została kolejna uwierająca zaległość w rejonie. Za to wypiliśmy po kawce i chyba zjedliśmy obiad ( nie mam pewności a nie zapisałem) i znów ktoś zamówił „typowo hiszpańskie cappuccino”. Zgadnijcie kto?

 

Wracając szosą Soller – Pollenca, w stronę Santuario de Lluc, przez dziury w mgłach/chmurach podziwialiśmy kolektor łączący wąwozy De LLuc, Sa Fosca w Torrent Pareis. Jako że dzień na południu długi taki, wpadliśmy na pomysł przejścia suchego Canyonu Esmolar na zakończenie miłego dnia a przy okazji mieliśmy zobaczyć wylot słynnej Sa Foscy, do którego Esmolar prawie sprowadza.

 

Dwa blond leniuszki (Wiesiu iKuba) odmówili współpracy i postanowili zostać jako emergency team co skłoniło mnie do rozważań nt. zależności koloru włosów do poziomu sprężu.  Blond leniuszki upierają się by nazywać ich "doświadczeni profesjonaliści o jasnej karnacji"... :) 

Po półgodzinnym chaszczingu ( terminologia canyoningowa: przedzieranie się przez chaszcze) mieliśmy pewność ż jesteśmy we właściwym wąwozie. Start canyonu zainaugurował obfity opad co zdecydowanie zmieniło charakter canyonu z suchego na mokry, ale pianki i tak zostały w wozie. Zimno było diabelnie a Marcin odkrył że jeansy to spodnie które pasują teksańskim kowboyom ale w ogóle major kańskim canyoningowcom.

 Z przeważającej części canyonu można uciec w prawą orograficznie stronę, co nie zmienia faktu że ostatni zjazd w mroczne okolice Torrent Pareis/Torrent de LLuc/ Sa Fosca robi wrażenie i warto go przeżyć. W niemiłosiernej zlewie, prawie mrozie (jak na Majorkańskie warunki 9st C) cieszyła mnie wizja rozgrzewającego, stromego powrotu pod góre.

 Całe szczęście  około 20-tej było jeszcze na tyle jasno ze znaleźliśmy start ścieżki wyprowadzającej do szosy. Klucząc po drodze, częściowo po szlaku, częściowo na azymut, częściowo na czuja przed 22-gą staneliśmy na asfalcie. Na podejściu miały miejsce dwa zabawne epizody, jeden to ogryzek jabłka który znaleźliśmy w ciemności, w trawach na zboczu kiedy to nadzieja na wydostanie się przed świtem gasła i który robił nam za drogowskaz sugerując bliskość właściwego szlaku a drugi to… skurcz mięśnia dwugłowego uda. Przeżyłem już skurcze łydki, dość popularne, przywykłem do skurczu mięśni szyi, znam nawet skurcz części szczęki pod językiemi ale spróbujcie kiedyś skurczu uda. Na śliskich, stromych trawkach złapał mnie pierw skurcz prawej nogi, uda dwugłowy, pomyślałem ze to normalne bo od wypadku w 2002 roku tą nogę znacznie bardziej eksploatuję ale zaraz potem dołączył do niego skurcz uda lewej nogi i odtąd grały już razem. Płakać się chciało z bólu ale znacznie bardziej śmiać na widok szczytowych osiągnięć Akademii Dziwnych Kroków które wyczyniałem nie chcąc przestawać w  marszu…J. Jak się okaże później to najpewniej nie moja przypadłość ale majorkański folklor!
Kiedy już spotkaliśmy dwa Blond Leniuszki i dojechaliśmy na bazę w focusie z ogrzewaniem na maksa co tylko potęgowało drgawki, wszystkie knajpy były zamknięte, przełamaliśmy więc bagietkę i otworzyliśmy Don Simony w coraz bardziej swojskim pokoju Santuario de LLuc, pełnym suszących się neoprenów i zapachu… przygody.
 
Piątek, 13 kwietnia 2012
Lluc – Polleca – Coma Freda

Całą noc lało.  Wstaliśmy wcześnie ale już po słonku. Wcześniej wstał dzień 13 piątek – trzeba było mieć się na baczności, na wszelki wypadek… Padał deszcz, pełnym niebem. Mieliśmy  w planach Sa Fosca  - wg rankingu najładniejszy canyon w Europie, ale przy tej zlewie i naszym brak znajomości canyonu, Sa Fosca nie wchodziła w grę. W grę wchodziło jedynie turystyczne zwiedzanie okolicy.            

Pojechaliśmy do Pollenca, namaszczając po drodze miejsce przy Mortixie, gdzie nas okradziono dwa lata wcześniej. W Pollenca nie ma co zwiedzać. Skupiliśmy się więc na merkado ( sery, bagietki, Don Simony i tym razem jogurty dla zdrowotności). Szukając darmowego Wi-fi i śniadania trafiliśmy do gyros baru gdzie przypadkiem poznaliśmy Miguela Angela, lokalnego guida z Mond’Aventura.
 
Porozmawialismy o canyonach , warunkach itp. Odwiedziliśmy ich sklepik na Placa Vella 8, na mini starówce Pollency, ale nie było worów canyoningowych a ten pożyczony od Gochy przyprawiał już Marcina o depresję ( kto go nosił wie dlaczegoJ).

Aline Van Moerbeke ze sklepu ( tak , pewnie uciekła z Niderlanów za słońcem) opowiadała, że warunki są kiepskie a w Torrent de Pareis wogóle dwa dni temu nie było wody. Nie mielismy pojęcia że czasem tam bywa lub powinna być…

Gdy wyszliśmy ze sklepu wyszło też słońce. Ten dzień nie może być stracony! Po wglądzie w przewodnk wyszło że w zasięgu canyoningowozu jest Coma Freda (Pozdro Fredi  - mój farmaceuto to dla Ciebie!).

Najpierw przez godzinę szukaliśmy miejsca gdzie w dolinie pod Coma Fredą zostawić auto na powrót . Otoczeni zewsząd przez ogrodzone  posesje prywatne, gaje oliwne i winorośla, nie mając odwagi postawić stopy na „zakazanym terenie”  wybraliśmy wariant z godzinnym podejściem po canyonie na publiczny asfalt.

Jedno auto zostawiliśmy na Carretera d’Inca a Lluc, na Zona Recreativa, jakieś 15 minut poniżej miejsca w którym spodziewaliśmy się wyjść na drogę. Drugim wjechaliśmy na przełęcz Sa Batalla, parkując tuz za mostkiem na interesującym nas strumieniu.

 Z Coma Freda pamiętam niewiele ale nawet mała ilość wody i gruba pianka zupełnie mi nie przeszkadzała, akumulowałem ciepło po przygodzie w Esmolarze…

Na końcu canyonu dotarliśmy do ogrodzenia w poprzek strumienia ze znanym napisem Properte Privee. Następna godzinę albo i półtora wędrowalismy wzdłuż płotu przy wtórze „beee i meee” zdziwionych owiec i baranów. Koniec końców płot docierał do skał i tak musielismy wedrzeć się na prywatny teren i podejść na drugą stronę doliny do drogi. Wyjścia z hacjendy przy asfalcie dokonuje się , mimo naszych obaw, skokiem przez murowane ogrodzenie co obrazują znalezione później w necie fotki hiszpańskich canyoningowców.  Tak więc gdybyście kiedyś odwiedzali Coma Freda, zamiast przypłotowego haszczingu, trzeba przekroczyc barierę, dalej za strumieniem  po 100m, wyjść na szutrową drogę i nią dalej do asfaltu. Jak ludzie…choć po prywatnym.

Do wozów dotarliśmy zwyczajowo po zmroku, knajpy pod Santuario zamykały podwoje ale zdązyliśmy na kalmary. Kolejne kilka godzin towarzyszył nam Don Simone… Dużo radosci przysporzył nam widok Wiesława, którego we własnym łózku, złapał skurcz… uda.

 
Sobota, 14 kwietnia 2012

Lluc –Sa Calobra -  Gorg Blau – Sa Fosca – Pareis

Bez zbytniego pośpiechu ale tez bez śniadania ( został nam tylko Don Simony) wyjechaliśmy do nadmorskiej mieściny Sa Calobra. Mimo stosunkowo ładnej pogody ( choć nad szczytami przewalały się bure chmury) i dnia wolnego od pracy byliśmy o tej porze jedynymi gośćmi w tym turystycznym miejscu. W restauracji  przy plaży wymusiliśmy sprzedaż kanapek. Były drogie i nie dobre. Młodego zemdliło. Nie polecamy.

 Zostawiliśmy jedno auto na parkingu a drugim wrócilismy na skrzyżowanie drogi Soller – Pollenca skąd startuje się do głównej atrakcji rejonu, canyonu Gorg Blau – Sa Fosca. To własnie po to przylecielismy na Majorkę!

 Kawka sprężawka w przydrożnym barze , po za nami kręcili się tu wspinacze  wychodzący w okoliczne  ściany. Jeszcze tylko zwyczajowy telefon do Pablo Browareza, który wspiera nas w zakresie reakcji na przekroczenie godziny alarmowej ( dzięki Palestino od całej ekipy!) i wchodzimy do strumienia.

W Gorg Blau w końcu jest tyle wody ile powinno być w canyonie żeby był fajny. Pierwsze dwie godziny to trochę przełazów przez mega wanty, skoki, zjazdy, pływanie. Czym dalej tym mniej okazji do wyjścia z wody, ściany wąwozu zbliżają się do siebie, stają dęba, robi się mroczno, tajemniczo, zimno…
 
Mijamy kilka oporęczowanych dróg ewakuacyjnych z canyonu. Przy jednym z nich zauważam że Młody (znaczy się Kuba) mało mówi, twarz ma w odcienu śliwki węgierki i mimo prób nie udaje mu się powstrzymać drgań  żuchwy, zęby jak kastaniety wybijają skoczną melodię która rezonuje na resztę ciała. Musi mu być zimno. Namawiamy Kubę do zachowawczego skorzystania z escapatoriee ( drogi ewakuacji) bo nie mamy pewności czy następna okazja do wyjścia z wody i opuszczenia wąwozu, trafi się wcześniej niż za 2- 2,5 godziny, czyli po opuszczeniu Sa Fosca.  Młody rozważnie korzysta z propozycji. Wniosek: pianka 3 mm z 5mm na korpusie  - nie na to miejsce, nie na ten czas.
 
 Kilkanaście minut dalej, ciągle wodą, docieramy do ostatniego escapatoriee  a wąski na kilka metrów korytarz i ginące w mroku skalne ściany świadczą o tym, że niewątpliwie wchodzimy w Sa Fosca – canyon typowany w wielu rankingach na najładniejszy w Europie.

Po niedługim czasie zapalamy czołówki, bez światła elektrycznego już się nie da. I tak następne dwie godziny. Jest zupełnie ciemno. Czasem tylko, docierająca od góry blado sina poświata, przypomina że ciągle jest dzień.

Używamy liny 60m ale technika zaczerpnięta z francuskich podręczników sprawdza się doskonale nawet na małych progach. System montowania liny z możliwością natychmiastowego opuszczenia pierwszego zawodnika daje komfort pewności że nie utknie w agresywnym wodospadzie, w zjazdach których końca nie widać z górnego stanowiska. Jest super. Jest pięknie.

Dużo skoków, zjazdów, pływania w basenach i korytarzach czasem tak wąskich że obijam łokcie. W głowie ciągle jeszcze pali mi się czerwona lampka związana z syfonem zaznaczonym na planie. Kiedy docieramy w to miejsce, okazuje się że ten syfon wcale nie jest straszny a na dodatek nie obligatoryjny. Jeszcze trochę i docieramy do Korytarza Świtu, stopniowo mrok ulega światłu dnia.

 

Dochodzimy do Torrent Pareis i jesteśmy niemal w tym samym miejscu co… dwa dni wcześniej późnym wieczorem. Okazuje się że mimo swojego turystycznego charakteru, szlak przez progi z wielkim głazami wcale nie jest ewidentny i klucząc to tu to tam, kilka razy wybieramy opcję ze zjazdami na linie.

 W dolnej części trafiamy na wiele kilkudziesięciometrowej długości jezior między pionowymi ścianami, z mętną brunatną wodą. Najwyraźniej kilkudniowy intensywny opad zmienia zupełnie charakter Pareis. W trakcie przepływania kolejnego z jeziorek Marcina złapał… skurcz uda.

 Po kolejnych dwóch godzinach dochodzimy na znaną nam plażę Sa Calobra. Jest zimno, w piankach neoprenowych o.k ale nastoletnie modelki, które uczestniczyły na plaży  w profesjonalnej sesji zdjęciowej prezentując bikini i inne zwiewne sukienki, były na skraju wyczerpania i zgonu. Mimo powszechnej opini że praca w tzw. modelingu nie jest łatwa uwierzyłem dopiero jak zobaczyłem. Jest trudna i niesie ogromne ryzyko dla zdrowia i życia!

Na parkingu przy aucie spotkaliśmy nasze drugie auto z Kubą w środku. Rozłożeni na asfalcie, ociekaliśmy z wody, ociekał cały wywalony szpej, Kuba częstował pomarańczami i fajkami, było bosko. Plan zrealizowany, wrażenia pozytywne, potargałem piankę na łokciach ( Sa Fosca jest ciemna i wąskaJ), wszyscy cali i zdrowi. A Na Mora ? No cóż, Na Morę przejdę następnym razem…

Nasze focusy dzielnie przewiozły nas malowniczą doliną Escorca znów do Santuario de Lluc. Ostatni raz na tym wyjeździe. Zapadał zmrok. Zjedliśmy coś w knajpie i powolutku pakowaliśmy graty w towarzystwie Don Simona, w pokoju pełnym zapachu „przygody” – mokrych i znoszonych neoprenów. Tym razem mało Don Simona, bo za 3 i pół godziny mieliśmy wystartować w stronę lotniska.

Niedziela, 15 kwietnia 2012
Mallorca  - Wylot  – Przylot – Kraków -  Wrocław

O czwartej rano nocne niebo nad północną stroną wyspy rozświetlały nie tak bardzo odległe błyskawice. W aeropuerto Palma de Mallorca do stanowiska check-in Ryan Air podchodziliśmy kilka razy, zmieniając konfiguracje w naszych szpejach, bo Pani Blanca w granatowym kostiumie nie godziła się nawet na 30 dkg przekroczenia wagi ponad zadeklarowane i opłacone 20 kg na sztukę. Samolot oderwał się od pasa startowego niemal punktualnie 6.40. Nad północną Mallorką nadal waliły pioruny. Opuściliśmy Baleary.

W Krakowie lądowaliśmy w tak gęstych i niskich chmurach, że oczami wyobraźni widziałem pulsujące w kabinie pilotów czerwone światełko ze słynnym „Pull up! Pull up!”. Przy autostradzie A4, zjedliśmy w barze po kiełbasie na śniadanie, no dobra, ja zjadłem dwie… a w porze obiadu każdy z osobna był już w swoim domku.

Słowem podsumowania było krótko, konkretnie i treściwie, miło. Dzięki całej ekipie i Don Simonowi za pozytywne wibracje. Dzięki Maćko Browarnemu za zdalny support.

Z chęcią wrócę do Gorg Blau – Sa Fosca przy najbliższej okazji.


Uczestnicy:
Marcin Przybyszewski
Kuba Nietubyć
Wiechu Śmigielski
Seba Kalisz

Autor: Seba Kalisz
 
 
 
 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd